Azymut na Azory
Azory to miejsce warte opisania – niewielu wie gdzie dokładnie są, niewielu było, a Ci też się gdzieś chowają i wiarygodnych przekazów z tzw. „pierwszej ręki” zbyt wiele nie ma. Także odkryć Azory warto, a moment dobry, jako że za niedługo zacznie się tam zlatywać tzw. masowy turysta wspierany przez super tanie i mega wygodne linie z zaprzyjaźnionego kraju zielonej koniczynki. Stąd poniżej słów kilka o wyspach – obserwacje wybitnie subiektywne.
Zacznijmy zatem od nazwy. Azory – z port. Açores, fonetycznie „Asores” – skąd to „ç” się wzięło to już językoznawcy wyjaśnią, wymawia się jak „s” i to nam powinno wystarczyć na początek. Azor (tudzież Açor) to o dziwo nie pies, ani nawet żaden ssak, a ptak – konkretnie Accipiter Gentilis, poczciwy Jastrząb Zwyczajny, występujący również w Polsce.
Archipelag wziął nazwę od tego właśnie ptaka, którego spotkali w 1427 r portugalscy odkrywcy, przemierzający morza i oceany w poszukiwaniu lepszego pomysłu na swój kraj. Życie w cieniu jednoczącej się Hiszpanii i szczerzących zęby po drugiej stronie morza Maurów skłoniło ich do poszukiwania przygody i zysków „za siódma górą i rzeką”. Najpierw Ceuta, potem Madera, następnie Azory przekonały ich że świat nie kończy się wielka przepaścią i gdzieś tam są kraje bogate w przyprawy, tak potrzebne na europejskich stołach. A że z relacji Marco Polo wiedzieli, że gdzieś na dalekim Wschodzie (czyli na dalekim Zachodzie, bo to też mogli wiedzieć) są te wymarzone pieprzowe gaje, nie ustawali w wysiłkach i na Azorach się nie skończyło. Wkrótce opłynęli Afrykę, dotarli do Indii, Japonii Brazylii, a nawet, jak głosi plotka, w tajemnicy odkryli Australię…
Ale, żeby nie brnąć w ciekawy skądinąd, temat motywacji i szczegółów wykonania planu Wielkich Odkryć, wróćmy do Azorów. Wielkiej kariery nie zrobiły – no chyba jako punkt przystankowo-przeładunkowy w drodze z i do Ameryki. Zresztą Amerykanie (Ci z USA) zostali ostatnimi „kolonizatorami” wysp, zakładając tu w czasie II WŚ bazę wojskową.
Archipelag składa się z 9 wulkanicznych wysp: Corvo, Faial, Flores, Graciosa, Pico, São Jorge, São Miguel, Santa Maria, Terceira. Takie to Ziemiomorze, jakby trochę z powieści Ursuli Le Quin – wulkaniczne, daleko od lądu, z klifowym wybrzeżem. A kto pamięta pierwszą scenę powieści rozpoczynającej cykl, ten doda jeszcze jeden element łączący – mgłę. Towarzyszyła nam w zasadzie bez przerwy. Jak mleko, jak delikatny dymek, jako odległe chmury na szczytach zamarłych wulkanów. Widok niesamowity, wrażenie czasami średnie, kiedy z tą mgłą się spotykaliśmy bardziej bezpośrednio. W szczególności kiedy czasami materializowała się w deszcz. Żeby oddać sprawiedliwość, a też zasiać trochę optymizmu w duszy przyszłych turystów – mimo mgły wiele było widać, a pejzaże NAPRAWDĘ powalają. W szczególności widok wybrzeża z wyższych partii wyspy Sao Miguel, Jeziora Ognia z wysokości 900 m n.p.m., herbacianych plantacji, których bryza do dziś smakuje wybornie w codziennym kubku. Malownicze historyczną architekturą miasteczka Ponta Delgada i Ribeira Grande warto zobaczyć w przerwie odkrywania uroków przyrody wulkanicznej i nie tylko. Z mojej perspektywy – nie to jest na wyspie najpiękniejsze i najbardziej warte zobaczenia. Dużo większe wrażenie robią żelazowe źródła w Parque Terra Nostra i bujna roślinność w Parku Narodowym Caldeira Velha.
O autorze
Radosław Olek
Manager operacyjny, pilot z turystyką i podróżami związany zawodowo od 17 lat. W BCT incentive planuje, ogarnia i realizuje wyjazdy dla najbardziej wymagających klientów. Czasem zatańczy salsę, czasem przegoni skorpiona z butów – nigdy nie panikuje.